Tag Archives: warszawa

45. Nowy wspaniały świat

3 Lip

Teatr Nowy w Warszawie na Madalińskiego. Koncerty, spektakle, piknik Golgota – miejsce zyskało już nieco sławy. Wciąż trwa budowa, przebudowa, rozbudowa. Barek od strony ulicy zachęca białymi krzesełkami składanymi, białymi stolikami okrągłymi, kocykami kolorowymi i resztą wyposażenia z Targówka albo z Janek. Barek plenerowy. Budynek jeszcze nieczynny. A za nim, na części dawnego parkingu kroją się letnie miejskie wspaniałości. Znane z Berlina i Kazimierza, z Amsterdamu i placu Hipstera – stojaki rowerowe, skrzynie, proporczyki, palety, a na tych paletach, które niebawem przemienią się z pewnością w stoły, krzesła, pufy, stołki, a może i eko-DIY-szezlongi, siedzi grupka mężczyzn. Sciętych najkrócej, przy samej głowie, niektórzy tylko z przedziałkiem, choć bez grzyw i loków. W koszulach w kratę, owszem, flanelowych, i spodniach ogrodniczkach, ale nie, nie z sieciówki. Grupa męższyzn o twarzach smaganych wiatrem i słońcem, procentami i bójkami, grupa niemłodych już wcale robotników fizycznych. Przerwa obiadowa. Za nimi majaczy dobrze znane logo fritz-koli.

44. Uśmiech mówi

13 Kwi

Disclaimer: tę wspaniałą scenkę zobaczyła i opowiedziała mi moja współlokatorka Ola, studentka weterynarii.

Do weterynarza wchodzą: kobieta około czterdziestki i starszy pan. Starszy pan nie mówi tylko cały czas się uśmiecha. Po tym jak stracił struny głosowe zamarzył o psie-przyjacielu, z którym mógłby się komunikować bez słów. Dorosły pies przyzwyczajony do komend werbalnych nie wchodził w grę, więc znalazło się dla niego maluszka. Oto on – mówi kobieta wskazując na starszego pana. Ten trzyma w ramionach karton po odkurzaczu, a w nim szczeniaka – burka typowego, na małych tłustych łapkach. Promienieje, a jego uśmiech mówi, że pęka ze szczęścia i z dumy.

43. System miar

1 Kwi

Marzec. Dzień ciepły jak na zimowy, ale miasto marznie marząc o wiośnie. Nawołuje ukwieconymi wystawami sklepów i czystymi już gdzieniegdzie oknami mieszkań. Z lumpeksu na Ogrodowej wychodzą postaci dramatu. Mocno stoją na nogach choć spodnie, kurtki i twarze mają poszarzałe i podniszczone życiem. Kobieta i mężczyzna. Kobieta wychodzi energicznie. Po kilku metrach odwraca się do mężczyzny i z uśmiechem patrzy na przezroczystą reklamówkę dyndającą na jego palcach. Wypełnioną miłą materią. Miękką jak poduszka. Tymczasem on kroczy miarowo, ale tylko przez trzy kroki. Niedaleko za drzwiami przystaje i spuszcza głowę w geście rezygnacji. Potrząsa nieznacznie zakupami, wzdycha, wreszcie odzywa się — I flaszka poszła.

42. Kolędnicy

12 Sty

12 stycznia. Wspomnienia Sylwestra bledną a wyświęcone brzuchy pomału maleją, ale karnawał nie daje o sobie zapomnieć i skłania co bardziej konsekwentnych i konserwatywnych do działania. I tak około godziny 13.30 w tramwaju z Woli na Pragę siedziało dwóch pijaniutkich dresiarzy, w tym jeden w odświętnych jeansach. Z początku tylko gorszyli panie wracające z kościoła. W końcu, kiedy pijackie śmiechy przemieniły się w zapowiedzi bójki, zmartwili się pozostali pasażerowie. Chłopcy szybko jednak umilkli, by po chwili zaskoczyć wszystkich gromką pieśnią. A śpiewali Lulajże Jezuniu. Głośno i z przekonaniem. Jeden czysto, drugi fałszywie, ale fałszywie tak bardzo, że chwilami kolęda rozbrzmiewała w zupełnie niebrzydkim dwugłosie. Wreszcie dresiarz w jeansach stwierdził, że śpiewać już nie będzie i obaj zamilkli na dobre pół minuty, by po chwili namysłu rozpocząć od nowa. Równie gromko, znów w dwugłosie, a nawet z autorskimi wariacjami na temat melodii. Kiedy na Placu Bankowym z lekkim opóźnieniem spostrzegli, że mieli tu przecież wysiąść; kiedy rzutem na taśmę udało im się dopaść do drzwi, trafić roztrzęsionym palcem w przycisk i wyjść; kiedy drzwi za nimi zamknęły się i stało się jasne, że nikt nie podejmie wyzwania, tramwaj nieco posmutniał i powiózł pasażerów nad Wisłę, a niektórych nawet dalej.

41. Kto nie wstał

5 Czer

Orzeł może na różowym tle, pod nim zaś każdy orze jak może. Pokaz mody to istna orka na ugorze. Modelki chodzą jak potłuczone, nie wiedzą gdzie się zatrzymać, ani w którą stronę się obrócić. Od pierwszej, która popełniła falstart, po ostatnią, poprzez wszystkie zagubione duszyczki pomiędzy nimi – walczyły o byt z butami, wybiegiem i organizacją (lub jej brakiem). Wśród nich nawet celebrytki. Trudno stawiać im wymagania, ale kiedy światła wygaszone – by mogły zejść ze sceny – zapłonęły ponownie oświetlając ich zagubione miny i stojącego tyłem do widowni Kongresowej reżysera czegośtam ze scenariuszem imprezy w drżącej dłoni, nawet wyrozumiali widzowie mieli nadzieję, że coś im się wreszcie uda. Otóż nie. Nawet nie ukłoniły się równo. Nic to jednak przecież bo, sukienkę można zdjąć, a toast wznosi Kayah. Za osoby urodzone 4 czerwca 1952 roku. Wokalistka swoją energią i entuazjazmem starała się naprawić błędy pokazu i dopiero po pewnym czasie okazało się, że ta euforia bierze się z orderu kawalerskiego, którym tego samego dnia uhonorował ją sam prezydent, zresztą obecny na sali. Kayah zdołała więc opowiedzieć co nieco o swoich przeżyciach, ucałować panią prezydentową, schować laurkę od dziewczynki z sali w stanik, porazić każdego odblaskami swoich wysrebrzonych do granic możliwości strojów, potknąć się na niebotycznie wysokich szpilkach i nie przewrócić, zaśpiewać kawałek żydowskiej pieśnie ze swojego nowego projektu myląc tekst, przebrać się i wrócić, a także postawić wszystkich widzów Sali Kongresowej na nogi, skłonić ich do wrzasków i machania rękami. Nie spodziewałam się, że to się uda powiedziałam do koleżanki. Nie wszyscy wstali. Ci z tyłu siedzieli odparła ona. Szybko jednak znalazło się wytłumaczenie. Na telebimie wirowały diamenty, kwiaty i kobiety, więc ci z ostatnich rzędów grzali biało-czerwone foteliki Kongresowej nie widząc, że nawet prezydent wstał, dając tym samym znak do zabawy i dowód, że uskrzydlona, rozorlona w pierzastym płaszczu Kayah może i na ugorze.

40. Dobro wspólne

15 Maj

Spaceruję po pięknym warszawskim Parku Dreszera. Park to nieduży, ale efektowny. Ogrodzony wysokim płotem, zamykany po zmroku, z zadbanymi alejkami, latarniami, które nigdy się nie psują i z fontanną. Park z darmową toaletą i ochroniarzami, z małym placem zabaw i ogródkiem niezłej restauracji, do której większe potrawy obsługa nosi z lokalu po drugiej stronie ulicy. Mają nawet furtkę i pasy. Nic w tym parku nie rośnie dziko, nawet trawa. Jest zresztą zakaz wprowadzania psów i prawie wszyscy się do niego stosują. Nie ma jednak zakazu dla meneli, którzy upodobali sobie ławki przy bramie od strony Puławskiej. Nie ma zakazu dla zakochanych wagarowiczów, którzy obściskują się w cieniu mniej uczęszczanej strony od ulicy Kazimierzowskiej. Nie ma zakazu dla biegaczy, którzy zwłaszcza wieczorami biegają okrężną alejką przez pół parku. W letnie weekendy park ożywiają darmowe koncerty jazzowe. Park zdaje się budzić w okolicznych mieszkańcach tylko najlepsze instynkty poszanowania odmienności, tolerancji i umiłowania sztuki. A jednak nawet na tym pięknym mokotowskim obrazku musiała się pojawić skaza. Mimo ochrony, płotu, licznych bywalców i być może rozbrzmiewających akurat nieopodal jazzowych dźwięków trąbki, ktoś sprawnie wykopał z jednej z grządek trzy spośród wielu równiutko wsadzonych kolorowych kwiatów. Kto raz zakosztował piękna, chce się nim cieszyć cały czas.

39. Co się liczy

5 Maj

5 maja 2013, godzina 21.15, Warszawa, stacja metra Kabaty. Do ostatniego wagonu metra oczekującego na odjazd ze stacji początkowej wsiada starszy pan. Raczej niski, siwy, w okularach. Z nadgarstka zwisa mu zielono-przezroczysta foliowa torebka, w niej gazety. Stawia ciężkie i niepewne kroki na nogach wykrzywionych w literę o. Ma na sobie prosty zielony strój, chyba mundur. Głowę zakrywa czapka rogatywka. Starszy pan idzie w kierunku końca wagonu, gdzie drzwi kokpitu metra pokrywa lustro. Podchodzi do samej jego tafli i poprawia coś przy szyi. Trudno dostrzec co dokładnie robi, ale kilka par oczu bacznie go obserwuje. Metro wreszcie rusza, a pan w rogatywne odwraca się przodem do pasażerów, staje w bezpiecznym rozkroku i zaczyna grać na harmonijce ustnej, które nie wiadomo skąd wzięła się w jego dłoniach. Pasażerowie patrzą na niego zaskoczeni i lekko speszeni. Gra czysto, ale chwieje się z każdym szarpnięciem wagonu. Nie kończy melodii, brnie dalej, nogi ma ciężkie, idzie niepewnie. Kilka osób wyjmuje z kieszeni i portfeli drobne i nieco grubsze pieniądze. Czekają na powrót nietypowego grajka. Ten tymczasem jest już na drugim końcu wagonu, gdzie przystaje zagadnięty przez pasażerów. Przestaje grać. Rozmawiają o czymś żywo. Po chwili pan w rogatywce prezentuje inne melodie. Tak przejeżdża jeszcze ładnych kilka stacji. Dopiero na stacji Wilanowska wysiada z wagonu. Nie wraca po pieniądze. Ci, którzy trzymają je w rękach znów są zaskoczeni. Lekko speszeni chowają monety i banknoty do kieszeni i portfeli.

38. 180

3 Maj

Krzywa jezdnia wznosiła się i opadała. Dzieciak wyjechał z naprzeciwka – czarne ciuchy, czarny BMX. Wziął rozpęd, poderwał rower, nasze oczy zdążyły się jeszcze spotkać. Zrobił 180 i przystanął, wygrzebał z kieszeni telefon. Smutny człowiek w smutnym kraju. Poszedłem dalej. Krążył przez chwilę po jezdni, cichy terkot łańcucha ustał po chwili. Obejrzałem się raz jeszcze. Stał na wzniesieniu na tle słońca skulony, opadnięty z sił. Łokcie na kierownicy, głowa w ramionach. Samotny Jeździec zrezygnował. Szare auto powoli wyminęło rowerzystę. Nawet nie drgnął – jakby spał. Tymczasem przyszła wiosna.

Jakub J. Stelmaszczuk

31. Niewidzialny

14 Kwi

Czwartek. Warszawska patelnia o wpół do czwartej po południu. Strumienie pasażerów metra, pociągów, autobusów i tramwajów oraz pieszych zmierzących we wszystkich kierunkach miasta krzyżują się tu, mieszają i rozlewają na całym placyku. Tego dnia do dyspozycji mają mniej miejsca niż zwykle. Przede wszystkim mnóstwo miejsca zajmuje stelaż budowanej konstrukcji – być może sceny. Po drugie, po stronie Dworca Sródmieście ze swoim sprzętem grającym rozstawił się coraz bardziej rozpoznawalny chłopak z baniakami: “zbieram na perkusję”. Wreszcie wszyscy zmuszeni zostali do omijania niewidzialnego człowieka, który jak gdyby nigdy nic rozstawił się z czapką na grosz na środku patelni zdradzając swoją obecność jedynie butami i stosownym szyldem: “Niewidzialny”.

fot. Frelka Wąsowska

fot. Frelka Wąsowska

fot. Frelka Wąsowska

fot. Frelka Wąsowska

30. Tak bardzo cię kocham!

4 Kwi

Wbiegłam do autobusu w ostatniej chwili. Zdyszana rozglądałam się za wolnym miejscem. Nie ma. Postoję. To i tak tylko jeden przystanek. Drzwi się zamykają, autobus rusza, a wraz z cichnącym szumem zastygających w miejscu pasażerów z końca autobusu dochodzi głośna rozmowa telefoniczna młodej kobiety: Kochanie, nie płacz, nie martw się, już do Ciebie jadę. Ale jak to? Co się stało? Nie płacz. Zaraz będę. Gdzie jesteś? Widzisz Starbucksa? Tak? To wejdź do środka. Niczym się nie przejmuj i tam na mnie zaczekaj. Bardzo boli? Ojej, kochanie. Już jadę. Już zaraz będę. Cały autobus już się na mnie gapi bo tak z tobą rozmawiam, bo tak bardzo cię kocham! Teraz muszę się rozłączyć, bo już wysiadam z autobusu. Już zaraz mnie zobaczysz. Nie płacz, kochanie. Zaraz będę! Kobieta wstała i przesunęła się w stronę drzwi, za nią koleżanka. Obie wysiadły gwałtownie. Ja także wyskoczyłam w pośpiechu. Znalazłam się o kilka kroków za nimi i w zdziwieniu obserwowałam jak idą zupełnie spokojnie pogrążając się w rozmowie i niespiesznym krokiem oddalają się od Starbucksa zostawiając go za plecami.

26. Lekcja polskiego

22 Lu

Z okazji wczorajszego Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego minireportaż:

W warszawskim autobusie dwie dziewczyny rozmawiały po polsku. Dziwny to był polski, bo żadna z nich nie była Polką. Jedna popełniła błąd. Druga zwróciła na to uwagę. Pierwsza przyznała się, że nigdy nie wie. Druga wytłumaczyła ze szczegółami – płynną angielszyzną. Druga równie płynnie, po angielsku, odpowiedziała: Wracamy na polski. I wróciły.

25. Świąteczny szał

16 Gru

Licznik nadchodzących Swiąt wybija dwanaście dni. W warszawskiej Arkadii tłok, choć dopiero czternasta. Szaleństwo zaczyna się na parkingu. Kierowcy wjeżdżają, wyjeżdżają, trąbią, pędzą do zwolnionych miejsc, parkują na drugiego i w miejscach niedozwolonych. Wreszcie wysiadają i klnąć pod nosami prowadzą swoje żony na zakupy. Dzieci są w szkole. Tylko tak można kupić dla nich prezenty. Już z ruchomych schodów wyraźnie widać mrowisko parteru. Przybywający przestępują z nogi na nogę – gotują się do skoku. Co jakiś czas zerkają na zegarki – czemu te schody jadą tak wolno? – zdają się mówić ich twarze. Jedna przemówiła naprawdę –Pospiesz się, mamy czas tylko do dwudziestej drugiej!

24. Buspas

29 List

Na buspasie w centrum miasta ścisk. Rozsierdzony kierowca autobusu trąbi na każdego cwaniaka. W końcu nie wytrzymuje. Kiedy lśniący SUV próbuje zajechać mu drogę dociska gaz do dechy i odwraca sytuację. Zatrąbił, przyblokował SUVa i uchylił okno –A co ty tu robisz? – zapytał ironicznie budząc wesołość pasażerów. Przejechał przed SUVa i ruszył buspasem na kolejny przystanek. Co ciekawe, na prawo od buspasa jest jeszcze jeden pas – nieużywany, bo tyle w nim dziur. Więc ten SUV z prawej wyprzedził autobus i jeszcze przed rozwidleniem zdążył po ciągłej przejechać na trasę w innym kierunku wyprzedzając tym samym około 100 samochodów i oszczędzając sobie czekania. A cały korek wziąć się stąd, że kawałek dalej stał zepsuty autobus. Wcale nie na buspasie.

23. Legendy

28 List

Gra na krześle. Legenda miasta. Wali drewnem w drewno na oślep. Potrafił zauroczyć swymi antyzdolnościami ale ostatnio przygasł. Starał się podążyć za trendami, ale poległ. Kilka plastikowych baniaków, w które próbował bębnić nie pomogło. I tak większą uwagę i więcej pieniędzy zebrał nowy – chłopak, który obłożył się pustymi butlami i waląc w nie potrafił stworzyć muzykę. „Zbieram na prawdziwą perkusję” napisał i wygląda na to, że uzbiera już niedługo.

 

22. Mrowisko

7 Lip

Czerniakowska 100. Sąd.  Wszyscy stoją i siedzą w zawiłej kolejce do kasy. Ja również. Nagle coś łaskocze mnie w dłoń. Spoglądam – to mrówka. Zmieniam głębię ostrości i widzę kolejną, i jeszcze jedną – maszerują dziarsko po pięknej posadzce. Docieram do kasy, potem do okienka. Następnie do ZUSu, spożywczego i na pocztę. Wracam wreszcie do domu, siadam przy biurku i nagle włos łaskocze mnie w czoło. Próbuję go przesunąć, ale coś spada na klawiaturę. To mrówka.